Wyjazd do Korei - 12 dni

Wyjazd do Korei - 12 dni
  • Autor: Mateusz Petkiewicz
  • Opublikowano: Zaktualizowano:

Trochę minęło od mojej podróży do Korei Południowej, ale na szczęście takich wyjazdów się nie zapomina i z chęcią opowiem Ci jak tam było. Mimo że wyjazd był dwuosobowy opiszę go tylko z własnej perspektywy.

Zacznę od samych przygotowań do wyjazdu. Lecąc do Korei, nie trzeba jakoś specjalnie się przygotowywać. Najlepiej wybierz porę w okolicach września – października, znajdź nocleg i mniej więcej określ priorytety poznawania tego pięknego kraju. Jako obywatel Polski nie musisz starać się o wizę, jeśli pobyt nie przekracza 90 dni (całkiem sporo jak na cele turystyczne). Dostaniesz w takim wypadku pieczątkę w paszporcie i droga wolna.

Mój wyjazd planowany był na niecałe 2 tygodnie i w szaleńczym pędzie udało się zaliczyć kilka naprawdę niesamowitych miejsc. Błędem na pewno było zabranie plecaka ze stelażem zamiast walizki na kółkach. Oczywiście wszystko zależy od typu wyjazdu, ale jeśli przemieszczasz się głównie po miastach i robisz bazy wypadowe, to lepiej zabierz walizkę na kółkach. W Korei są równe chodniki, podjazdy i ulice dlatego nie ma z walizkami problemu - a bagażu podczas podróży przybędzie ci na bank (o tym później).

Seul

Dzień 1 - Seul - pierwsze wrażenia

Sam przelot udało się zorganizować w cenie 2500 zł w obie strony od osoby połączeniem Gdańsk – Helsinki – Incheon. Obecnie masz dużo wygodniejsze połączenia z naszym rodzimym Lotem. Łączny czas podróży 11 h. Lądowanie na szczęście miało miejsce o 8:15, więc nie było problemu z dojazdem do Seulu i zakwaterowaniem.

Dodam tylko, że takie zakwaterowanie warto, żebyś sobie wcześniej zarezerwował np. Przez Booking.com i zabrał adres tego miejsca na pokład samolotu. Podczas lotu wypełnia się swego rodzaju kartę wjazdową i podaje trochę danych dla służby celnej. Dzięki FinnAir cały lot odbył się w komfortowych warunkach i z super obsługą. Z wrażenia nie mogłem zasnąć, więc oglądałem filmy na małym ekraniku w zagłówku.

Pierwszy szok po wylądowaniu to lotnisko w Incheon. Gdańskie lotnisko to przy tym kiosk z gazetami. Nowoczesność i architektura tego budynku powala przybysza z kraju mniej rozwiniętego i bardziej zacofanego technologicznie. Po odebraniu bagażu przechodzimy do linii metra łączącej Incheon z Seulem i ruszamy do jednego z najbardziej zaludnionych miast świata (ponad 10 mln mieszkańców). Przejazd tą linią trwa dość długo, ale po drodze mamy okazję podziwiać przedmieścia Seulu i mosty łączące okoliczne wysepki.

Pierwszy nocleg znajdował się w dzielnicy otoczonej uniwersytetami i wypełnionej motelami, które również zwane są love motelami (Koreańczycy niezwykle rzadko mieszkają ze sobą przed ślubem — dlatego korzystają z moteli, aby zaznać nieco prywatności). Dla turystów jest to jedna z tańszych opcji noclegu a na polskie standardy porównywalna z hotelem. Niektóre motele są naprawdę kiczowato urządzone, dlatego warto trochę się rozejrzeć i wybrać normalny motel z dobrymi cenami. Przychodząc z rezerwacją z booking.com nie było problemu z dogadaniem się z wiekową panią na recepcji.

Po zameldowaniu się dostajemy kartę magnetyczną i udajemy się do pokoju. Pierwszym nietypowym elementem wystroju rzucającym się w oczy jest przedsionek w pokoju, który jest obniżony w stosunku do reszty podłogi. W przedsionku po prostu zdejmujemy obuwie — dzięki temu nie nanosimy piasku do środka. Koreańczycy spędzają sporo czasu siedząc na podłogach, więc to ważne, aby zawsze było czysto. Nie próbuj nawet wchodzić w butach do czyjegoś mieszkania!

Kolejne pozytywne aspekty związane z tego typu motelami to duże łóżko, spoty telewizor, klimatyzacja, komputer i lodóweczka z dwiema puszkami soku na powitanie gości (daruj sobie ten na bazie kukurydzy). Z racji, że jest to motel dostajemy też zestaw napalonego noclegowicza, czyli 2 szczoteczki, prezerwatywy, kremy, lubrykanty itp. Nie powinny cię też dziwić włączniki świateł dysponujące kilkoma wariantami kolorów.

Po zakwaterowaniu przyszła pora na szybki posiłek i spontan na mieście. Nie było wielkich poszukiwań, padło na pierwszą lepszą knajpkę w okolicy motelu. Posiłek nie był zbyt wyszukany – były to noodle z owocami morza i kilka przystawek w miseczkach (banchan, kor. 반찬 — czyt. banczan) jak to w koreańskiej knajpie. Tu pierwszy raz miałem okazję zjeść kimchi (kor. 김치 — czyt. kimczi) na koreańskiej ziemi! Dzięki aplikacji komunikatora KakaoTalk udało się umówić ze znajomą, z którą wybrałem się do jednego z pałaców i muzeum alfabetu hangul.

Jeden z większych pałaców - Gyeongbokgung (kor. 경복궁) był tego dnia zamknięty dlatego byliśmy zmuszeni wybrać się do nieco mniejszego, ale równie pięknego pałacu Deoksugung (kor. 덕수궁).

Po zaspokojeniu historycznej ciekawości poprosiłem o skierowanie się w mniej uczęszczane miejsca, żeby zaznać trochę życia autochtonów. Moja znajoma mnie nie zawiodła i po kilku przesiadkach metra znaleźliśmy się w mało turystycznej części Seulu — ciemnej uliczce, której w życiu bym nie podejrzewał o posiadanie jakiegoś pubu. Wejście było nieźle zakamuflowane, a w środku uderzyły mnie spartańskie warunki. Dostałem to, o co prosiłem. Zamówiliśmy placek pajeon (kor. 파전, czyt. padżeon), jajko na parze ttukbaegi gyeranjjim (kor. 뚝배기 계란찜) i alkohol zwany makgeolli (kor. 막걸리). Podany był dość nietypowo, bo z dodatkiem proszku z jodły, ale mi smakował (mimo że wyglądał jak szarawe mleko). Później przekonałem się, że inne alkohole w Korei to tragedia... Piwa praktycznie bez smaku, soju (kor. 소주 czyt. sodżu — słaba wódka), którą piją do posiłków też jest okropna, no i makeoli w miarę znośne. Temat alkoholi i kultury picia w Korei jest oczywiście tematem na osobny artykuł, dlatego większą uwagę poświęcę tu jedzeniu.

Po wypiciu michy mętnego płynu i zjedzeniu placków (super sprawa na studenckie posiadówy) wypadało wrócić do motelu. Pomocna w tym wypadku okazała się aplikacja Subway Korea pokazująca dokładnie czasy przyjazdów, punkty przesiadek itp. Wszystko jak w zegarku. Człowiek będąc w Seulu szybko przyzwyczaja się do dostępności i szybkości komunikacji miejskiej (wadą jest tylko ścisk w godzinach szczytu i zapach kimchi w niektórych liniach). Można odzwyczaić się od czekania na przyjazd środka transportu, bo 2-3 min to, co to za czekanie? W krajach Azji południowo-wschodniej o takiej komunikacji mogłem tylko pomarzyć, ale każdy kraj ma swoje wady i zalety.

Nam-san

Dzień 2 - Zakupy na Myeong dong i widok z góry Namsan

Nie ufaj zmianie czasu, nie zasłaniaj rolet w oknach pokoju pierwszego dnia i nastaw 5 budzików. Plan był, aby obudzić się z rana i ruszyć, poznawać Seul, wyszło jak zwykle, czyli pobudka o 13 i szybka improwizacja planów zwiedzania.

Padło na wycieczkę na ulicę Myeong-dong (kor. 명동 — czyt. Mjongdong — jedna z najsłynniejszych zakupowych ulic w tej części świata) i wejście na górę Namsan (kor. 남산 — dosłownie - góra południowa), z której widać całą panoramę Seulu. Plan wycieczki można sobie zorganizować na podstawie przewodnika wydawnictwa Lonely Planet, lekko modyfikując zwiedzanie do swoich potrzeb.

Idąc kolejnymi uliczkami trafiłem na coś, co wydało mi się niesamowite dla tak wielkiego miasta. Rzeczka w centrum miasta poniżej poziomu ulic, z ławeczkami i kładkami Cheonggyecheon (kor. 청계천). Idealne miejsce, aby wyjść z pracy na przerwę, odpocząć i zjeść lunch. Później dowiedziałem się, że wcześniej w miejscu strumienia była ruchliwa ulica. Od razu widać, jaki władze miasta miały priorytet! Po przespaniu całej nocy i połowy dnia nie w głowie był mi odpoczynek dlatego ruszyłem w kierunku ulicy Myeong-dong. Po drodze znajdowała się siedziba Koreańskiej Organizacji Turystycznej (KTO), więc po prostu musiałem tam wstąpić. Szok... stoiska z mapami, przewodnikami i informacjami odnośnie do każdego większego regionu Korei, obsługa w kilku językach i do tego różne stoiska ukazujące kulturę Korei.

Ogromnym zbiegiem okoliczności było spotkanie dziewczyny, która tam pracowała i akurat kiedyś była w Polsce. Kontakt pozostał do dziś!

Ulica Myeong-dong dla nie-zakupoholika nie jest czymś szczególnie atrakcyjnym. Jest trochę wielkich marek, ekskluzywnych sklepów, zabawnie ubranych hostess nawołujących przed sklepami i to wszystko. Dla mnie jedynym plusem tej ulicy była okazja do obserwacji zachowań ludzi, ich ubioru i zakupowego szaleństwa.

Góry Namsan nie sposób nie zauważyć. Zwłaszcza że wystaje z niej dość wysoka wieża. Aby zaoszczędzić resztki czasu, wybrałem wjazd na wieżę małą kolejką linową natomiast zejście planowane już było jak człowiek — pieszo. Na samej górze jest kilka ciekawych miejsc np. muzeum misiów pluszowych (kor. 테디베어박물관), oznaczenie środka geograficznego Seulu, wieża widokowa N Seoul Tower (kor. N서울타워) no i platforma pod wieżą, z której mamy widok na Seul, i której balustrady obwieszone są kłódkami z inicjałami zakochanych.

Zwiedzając kilka stolic Europy, jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Zdjęcia tego nie oddadzą... budynki po horyzont, dzielnice biznesowe z wieżowcami, porośnięte drzewami wzgórza i rzeka Han-Gang (kor. 한강) z masą mostów…

Około godziny 20 spotkałem się z moją drugą znajomą nieopodal lokalnego kina. Osobiście zadziwiły mnie przekąski sprzedawane z wózków przed kinem, które były wyładowane suszonymi ośmiornicami, kalmarami, świdrami ziemniaczanymi itp. Popcorn oczywiście też był, ale w mniejszych ilościach. Po co komu popcorn skoro są suszone ośmiornice?

Znajoma zabrała mnie do małej restauracji z grillami. Później przez całą podróż szukałem już tylko miejsc ze srebrnymi rurami zawieszonymi nad stołami, ponieważ oznaczało to przepyszne dania z grilla lub gulasze. Było i tak za pierwszym razem w okolicach ulicy Myeong-dong i w kolejnych jadłodajniach. Szukaj grilla w knajpie, a nie zawiedziesz się na serwowanych tam daniach! Tym razem nawet się najadłem. Talerz marynowanego mięsa, kimchi i inne przystawki, grzyby i liście sałaty, w które zawija się grillowane mięso z sosem ssamjang (kor. 쌈장) i warzywami. PYCHA! Na koniec dnia w prezencie dostałem jeszcze koreańskie ciastka ryżowe Injeolmi (kor. 인절미) uformowane w coś jakby kolorowe cukierko-krówki z sezamowym wnętrzem. Nieco gumowate i słodkie. Stanowczo wolę europejskie słodycze i czekolady.

Andong

Dzień 3 - Andong i wioska Hahoe

Opuszczamy Seul i kierujemy się do miasteczka Andong (kor. 안동시) pociągiem klasy PKP, jeśli chodzi o prędkość a wygodą intercity (nie był to jeszcze najszybszy pociąg KTX).

Seul był jedynym miejscem, gdzie miałem rezerwację noclegów i jest to nie najgorsze rozwiązanie. W każdym mieście w pobliżu dworca są motele, są punkty informacyjne – nie zginiesz. Nie ma takiej opcji.

Zawsze znajdzie się jakiś kąt do spania. Na wyjazd o Andong miałem jednak inny plan. Zwiedzanie i nocleg w pobliskiej wiosce Hahoe (kor. 안동하회마을 to tzw. wioska hanok – od drewnianych tradycyjnych budynków zwanych właśnie hanok kor. 한옥).

Samo miasteczko Andong nie jest zbyt interesującym miejscem. Można przejść się po targu i zobaczyć masę niespotykanych u nas produktów, odwiedzić punkt informacyjny z makietą okolicznych wiosek i lasów, ale proponuję szybko udać się do wioski, żeby poznać jak najwięcej z dawnego życia ludzi w Korei.

Kilkaset metrów od wioski jest muzeum masek Hahoe Mask Museum (하회세계탈박물관). Znajdziesz w nim maski z całego świata, jak i te charakterystyczne dla tego rejonu. Przeszedłem, więc dość szybko przez całe muzeum i udałem się do wioski. Nocleg nie był zarezerwowany, więc znów szukałem słowa nocleg. Trafiłem na staruszka, który jako tako mówił po angielsku. Nadal nie do końca wiem, w jaki sposób się dogadaliśmy i zamówiłem nawet obiad. Wrzuciłem rzeczy do pokoiku, w którym był tylko mały telewizorek, wiatrak i dwa zwijane materace i udałem się na krótki spacer. Po powrocie wszystkie rzeczy nadal były na swoim miejscu. Miałem drobne obawy, bo pokoik był zamykany tylko na skobel.

Obiad podano na niskim stoliku na podwyższonym ganku, w tle odgłosy ptaków i owadów. Danie Dak-jorim (kor. 닭조림, czyt. Dak-Dżorim) było jednym z najlepszych dań, jakie miałem okazję spróbować w Korei. Prawdopodobnie dzięki temu klimatowi i faktowi, że było to danie domowe. W nocy ściany praktycznie nie blokowały odgłosów przyrody, ale nie był to problem, bo byłem okrutnie zmęczony podróżą i wieczornym obejściem całej wioski.

Daegu i Busan

Dzień 4 - Daegu i Busan

Był to niesamowicie długi dzień. Wstałem z samego rana, żeby obejść całą wioskę, załapać się na autobus do Andong, następnie pociąg do Daegu (kor. 대구) i KTX do miasta Busan (kor. 부산). Poranny spacer po wiosce wśród domów typu Hanok odsłonił wiele detali architektonicznych, które poprzedniego wieczora były ukryte.

Wioska była dość pusta jak na ten okres roku i na spokojnie mogłem odwiedzić większe podwórza i obejrzeć wczesno-koreańskie podłogowe metody ogrzewania budynków (podłogowy system Ondol — kor. 온돌). Polecam ci też udać się na skraj wioski – możesz tam podziwiać zakole rzeki, która opływa wioskę Hahoe (Ha – skrót oznaczający rzekę, hoe – zakole rzeki) i klif na drugim jej brzegu. Jeśli pozostanie ci jeszcze trochę sił, to wdrap się na klif.

Po spacerze musiałem biec na autobus, który przy okazji zabierał dzieciaki do szkoły w miasteczku Andong. Wioska Hahoe, mimo że jest to głównie atrakcja turystyczna i skansen, nadal jest zamieszkiwana przez lokalna społeczność, dlatego autobus zabierający dzieciaki do szkoły nie powinien nikogo dziwić.

Zjadłem późne śniadanie i udałem się pociągiem do Daegu. O Daegu nie będę się za bardzo rozpisywał. Miasto to nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, ale możliwe, że po prostu miałem za mało czasu na zwiedzanie. To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to market z tradycyjnymi koreańskimi medykamentami i bardzo spokojny park nieopodal. Aptekarska uliczka zasypana była różnymi grzybami, ziołami i korzeniami. Super miejsce na rozwinięcie i zbadanie tematu tradycyjnej koreańskiej medycyny. Dodam tylko, że jest to najstarszy market z tego typu produktami w Korei — założony w 1658 roku.

Wreszcie wróciłem na stację Korail i wsiadłem do wspomnianego, superszybkiego pociągu KTX, który zabrał mnie do mojego ukochanego miasta Busan. Ciężko mi powiedzieć, dlaczego tak lubię Busan. Może przez to, że ma coś wspólnego z Gdynią ;) Port i jednocześnie miasto stoczniowe gdzie możemy podziwiać wielkie konstrukcje Samsunga. (Tak, Samsung w Korei działa również w przemyśle stoczniowym). Podróż KTX z Daegu do Busan trwała niecałą godzinę. Pendolino przy KTX się chowa. Pociąg rozpędza się do 310 km/h i utrzymuje tę prędkość przez dłuższy czas. Stacji pośrednich nie było dużo. Jedyną przewagą Pendolino są moim zdaniem wnętrza i ilość miejsca. KTX był dość ciasny i smutny ze swoim szarym dizajnem z granatowymi obiciami foteli (teraz podobno jest lepiej). Widok za oknami jest dość monotonny. Sporo porośniętych lasami wzgórz, wioski przemykające za oknem, autostrady przecinające linię kolejową nad głowami. Wszystko działo się niesamowicie szybko. Jeśli planujesz zobaczyć więcej Korei po drodze pomiędzy miastami polecam autokary. Mnie zależało na jak najszybszym dotarciu do miejsc docelowych i podziwianie atrakcji turystycznych w tych miejscach.

W Busanie kierowałem się podobną strategią. Azymut na reklamy moteli zaraz po wyjściu ze stacji, odebranie mapki z informacji turystycznej i wybranie odpowiedniego noclegu. Dużo mi z tego dnia nie zostało więc poszedłem coś zjeść w pobliskiej knajpce BBQ, a następnie przespacerowałem się z sokiem i butelką czegoś mocniejszego na plaże, aby podziwiać podświetlony most łączący nad wodą dwie części miasta. Całość zwieńczyła dodatkowo pełnia księżyca i pędzące z wiatrem chmury, które udało się rozmyć na zdjęciu z długą ekspozycją.

Na drugi dzień pobytu w Busan zaplanowany miałem wypad do muzeum sztuki i przejście przez Dongbaek Park (kor. 동백공원) i następnie wzdłuż wybrzeża kładkami, mostkami i chodnikami na plażę. To, co na plaży w Busan mnie zdziwiło to rozmieszczone przy wyjściach sprężarki do zdmuchnięcia piasku ze stóp i obuwia. Genialny pomysł, ale tylko do zastosowania w społeczeństwie o nieco bardziej rozwiniętej kulturze nieniszczenia wszystkiego, co dostępne do użytku publicznego. Na samej plaży można znaleźć wiele ciekawych okazów przyrodniczych. Aż obudziły się we mnie dawne zainteresowania biologią. Znalazłem małą rozdymkę, kilka muszli i wysuszone jajo rekina, które wyglądało jak mały alien.

Po spacerze trafiłem też do akwarium - Sea Life Busan. Jest dużo większe i dużo lepiej zaopatrzone od tego, które możesz znać z Gdyni :D Oceń sam, bo warto się tam wybrać. Chociażby dla chwili kontemplacji patrząc na wielką szklaną ścianę głównego zbiornika, w którym pływa kilka rekinów i masa innych ryb.

Gyeongju

Dzień 5 - Historyczne miasto Gyeongju

Jako typowi Polacy planujący wyprawę następnego dnia, zerwałem się o po 6 rano, bo w planach było zwiedzanie historycznego miasta Gyeongju (kor. 경주, historycznie znanego również jako Seorabeol — kor.: 서라벌). O godzinie 7 z minutami był KTX... podróż zajęła ok. 20 minut i 7:30 byłem już w Gyeongju. Na stacji żadnej żywej duszy, jedna taksówka, rozkład autobusów powiedział mi tylko tyle, że jestem zbyt wcześnie wstającym Polakiem... Poszedłem, więc ze stacji do miasta na piechotę, po drodze zahaczając o Sungmujeon Shrine (kor. 숭무전) – miejsce pochówku generała Kim Yu-sin (kor. 김유신), największego dowódcy militarnego dynastii Silla (kor. 신라), którego osiągnięciem było zjednoczenie trzech starożytnych królestw.

Całe Gyeongju przebyłem na piechotę i zajęło mi to cały dzień, ponieważ szedłem ze szlaku prowadzącego od świątyni Bulguksa około godziny 20.

Idąc od grobowca generała Kim Yu-sin mijałem grobowce królów (charakterystyczne górki porośnięte trawą), najstarsze we wschodniej Azji obserwatorium astronomiczne, które wygląda raczej jak zbudowany z kamieni komin, ogrody królewskie, spichlerz, a następnie słynną pagodę Bunhwangsa (kor. 분황사), która jest najstarszą zachowaną pagodą z dynastii Silla i jednocześnie skarbem narodowym #30.

Drugą część przechadzki po Gyeongju przeznaczyłem na wspinaczkę do buddyjskiej świątyni Bulguksa (kor. 불국사) i położonej jeszcze wyżej groty Seokguram (kor. 석굴암). Ze wspinaczką może przesadziłem, ale podejście zajmuje sporo czasu i z uwagi na wilgotność było męczące.

Wejście kosztowało mnie 4000W, ale ceny oczywiście od tamtego czasu mogły się zmienić więc absolutnie się nie sugeruj. Po przejściu przez bramę strzeżoną przez monumentalne drewniane rzeźby przenosimy się w jeszcze bardziej tajemnicze miejsce, pięknie zadbane ogrody i tajemniczo wyglądające budynki świątyni.

Turystów prawdopodobnie będzie sporo. Trzeba mieć szczęście, aby tak wycelować, żeby było ich mniej. Nie wiem, czy to miejsce pustoszeje kiedykolwiek. Może gdyby jechać ze stacji rano bezpośrednio do świątyni. Ciężko było zrobić zdjęcia z mniejszą liczbą ludzi, ale czasem cierpliwość popłaca. Apeluję tutaj o szacunek dla miejsc, które oznaczone są zakazem fotografowania. Jesteśmy tam gośćmi, zachowajmy klasę.

Od kompleksu budynków prowadzi szlak do groty z rzeźbą Buddy i dzwonem na szczycie góry. Jest to jeszcze bardziej tajemnicze miejsce spowite mgłą. Przeszedłem się szlakiem pod górę i po kilkunastu minutach trafiłem na zamglony teren z buddyjskim dzwonem i przejściem do groty Seokguram z posągiem Buddy (Tutaj obowiązuje całkowity zakaz fotografowania). Wejście na teren Seokguram kosztowało 4000W, przeszedłem pod dachem lampionów do dość małego kompleksu budynków i groty. Wspinaczka się opłacała, bo całe to tajemnicze miejsce, spowite mgłą pozwoliło mi odetchnąć po dość długim spacerze w górę i przed kolejnym w dół.

Dotarcie do Busanu zajęło mi 3 godziny ze względu na jakieś dziwne zejście, z którego nie mogłem szybko dostać się do stacji + brak bankomatu po drodze (ach to przyzwyczajenie do technologii). W Busanie w knajpce Donenu92 z radością zasiadłem do grillowanego boczku Samgyeopsal (kor. 삼겹살) z zimnym piwkiem Hite.

Jagalchi Market

Dzień 6 - Wieża widokowa w Busanie i market rybny

Z samego rana pojechałem po bilety na samolot do Jeju-do (kor. 제주도) i prom powrotny. Okazało się, że udzielono mi błędnej informacji i bilety na prom powrotny musiałem kupić na Jeju, bo z Busanu nie było takiej opcji. Na szczęście bilety lotnicze udało się ogarnąć i mogłem pojechać, obejrzeć Busan z wieży widokowej.

Ciężko tę wieżę przeoczyć, bo góruje nad całym miastem. Warto podjechać metrem i zapłacić te kolejne 4000W za wjazd na górę. Trafiłem na super pogodę i było widać cały port z otaczającymi go dzielnicami. Na górę wjechała też wycieczka turystów z Anglii, więc nie dało się nie usłyszeć dodatkowych ciekawostek.
Od wieży przeszedłem zatłoczonymi, zakupowymi uliczkami Busanu na sławny na całym świecie market rybny zwany Jagalchi Market (kor. 부산 자갈치시장). Powaliło mnie bogactwo świeżych owoców morza wystawionych w koszach i misach.

Większość dostępnych ryb i mięczaków była żywa i ubijana dopiero po zakupie. Trafiłem nawet na jedno stoisko z małymi ośmiornicami gdzie żwawa ajuma (kor. slang - określenie kobiety w średnim wieku, z charakterystyczną fryzurą i autorytarnym podejściem do świata - czyt. adziuma) serwowała je szatkowane na świeżo z sosem i przystawkami.

Po pokrojeniu ośmiornica nadal się rusza przez odruchy pośmiertne, więc nie ma co panikować. Wygląda to mało apetycznie i jeśli nie jesteś dość szalony, żeby to zjeść sugeruję, żebyś nawet nie zasiadał do stołu. Warto tu pamiętać o tym specjalnym sosie, który niweluje lepkość macek i zapobiega przywieraniu ich do jamy ustnej i gardła (to bardzo ważne).

Po tym najdziwniejszym w moim życiu posiłku poszedłem na dalszy spacer uliczkami z zamiarem fotograficznego polowania na Koreańczyków w środowisku naturalnym.

Minąłem kolejne kino z wystawionymi straganami przekąsek a wśród nich: krakersy o smaku krewetek, sprasowane suszone ośmiornice, tekturowe kubki na popcorn z suszonymi ośmiornicami i suszone kałamarnice. Były też wózki z pierogami mandu, hotteok i bardzo ostre kluski tteokbokke.

Wieczorem wybrałem się nad morze, aby jeszcze raz popatrzeć na światła miasta i ten busański magicznie oświetlony most.

Jeju-do

Dzień 7 - Wulkaniczna wyspa Jeju-do

Z samego rana pojechałem kolejką na lotnisko, aby złapać samolot na wyspę Jeju (czyt. dżedżu/czedżu), która jest jedną z najnowszych 7 cudów natury. Lot trwał ok. godziny. Busikiem dotarłem do części miasta, w której znajdował się mój motel (Myongdong Motel).

Po zostawieniu gratów udałem się do pobliskiej knajpki z graficznym oznaczeniem prosięcia, gdzie serwowano specjały wyspy Jeju — zupę z czarnej świnki. Ten dzień postanowiłem przeleniuchować i odpocząć po gonitwie przez kontynentalną część Korei. Jedyne co postanowiliśmy zobaczyć tego dnia to świątynia Samseonghyeol (제주 삼성혈), która reprezentuje wierzenia o trzech pierwszych mieszkańcach wyspy, którzy wyłonili się z 3 dziur/grot w ziemi. Podczas wieczornego spaceru bulwarem można natrafić na stragany ulicznych przekąsek, budki karaoke i ludzi łowiących z murku. Przechodząc obok takich rybaków mało nie oberwałem dość sporą kałamarnicą dyndającą na żyłce jednego z rybaków. To dopiero był alien! (kałamarnica, nie rybak).

Mieszkańcy wyspy znacznie różnią się od tych na kontynencie i można to zaobserwować gołym okiem po przejściu przez miasto. Od wieków zaznaczają swoją odrębność. Jeju jest mniej nowoczesne i bardziej wyluzowane, wyspiarskie. Kobiety na wyspie w przeciwieństwie do pozostałej części kraju cieszą się większym poważaniem i autorytetem. Zwłaszcza te, które trudnią się nurkowaniem w poszukiwaniu uchowców i innych owoców morza. Kobiety te nurkują nawet w wieku 70 lat! Było to główne zajęcie kobiet w historycznie cięższych momentach, pozwalające zdobyć niezbędne pożywienie dla rodzin.

Halla-san

Dzień 8 - Wulkan Halla-san

Wulkan Halla-san (kor 한라산), który ostatnio wybuchł w 1007 roku, to największa atrakcja wyspy Jeju, przyciągająca rocznie tysiące turystów. Dojazd do wulkanu możliwy jest z terminala autobusowego. Na terminal podwiózł mnie kierowca autobusu, który sam wywnioskował, że zmierzam w tamtym kierunku i zatrzymał się, żeby móc mnie podwieźć (totalny szok).

Krater Halla-san o średnicy 400 m z jeziorkiem znajduje się na wysokości 1950 m n.p.m. Na szczyt wulkanu można dojść kilkoma szlakami i trzeba zmieścić się w konkretnym przedziale czasowym. Po bodajże 14:00 nie można wejść na ostatni odcinek, bo robi się niebezpiecznie. Polecam zatem wybrać się z samego rana. Z dość długą przerwą na platformie po drodze.

Wejście zajęło mi ok. 4h. Wchodzi się ciężko, zwłaszcza w słoneczny dzień. Jest bardzo duszno i pot leje się z czoła. Na szczęście wziąłem koszulki na przebranie, bo na górze robiło się wietrznie i zimno. Większość szlaku jest usłana kostką, drewnianymi mostkami, chodnikami, stopniami i bez problemu można wejść w japonkach (widzieliśmy i takich).

Polecam jednak jakieś wygodne buty trekkingowe. Na szczycie spotkałem masę Koreańczyków rozłożonych z jedzeniem, a nawet butelkami soju! Krater jest niesamowity, zwłaszcza że dodatkowo jest częściowo wypełniony wodą. Na dół schodziłem już innym szlakiem, żeby było ciekawiej. Oszczędzaj siły, bo zejście jest dużo bardziej męczące od podejścia.

Zjechałem do miasta taksówką i udałem się coś wszamać. Tym razem padło na ostre skrzydełka z kurczaka. Zjadłem… była to druga w moim życiu najostrzejsza potrawa, jaką jadłem. Koreańczycy wiedzą jak robić piekielnie ostre dania. A te z kurczaka są ich specjalnością.

Dzień 9 -Seongsan Ilchulbong i wodospady

Seongsan Ilchulbong (kor. 성산 일출봉) to uformowany około 5000 lat temu stożek wulkaniczny o wysokości 182 m to kolejna atrakcja wyspy Jeju. Seongsan zwany jest również szczytem wschodzącego słońca i znajduje się we wschodniej części wyspy. Dojechałem tam autokarem prowadzonym przez szalonego kierowcę. Bus pamiętał chyba jeszcze lata 70-te i nie bardzo było się czego trzymać podczas rajdu do celu. Na szczęście wyboje rekompensowały wygodne kanapy rodem z naszych autobusów Jelcz.

Wspinaczka na Seongsan nie była jakimś wielkim wyzwaniem a w porównaniu z Halla-san, to po prostu przechadzka. Po drodze spotkałem masę turystów z różnych zakątków świata. Trafił się nawet jeden przybysz z Teksasu. Jeśli posiadasz dorona to warto go zabrać w takie miejsca i zrobić kilka nagrań z góry. Z samego tarasu widokowego, w pochmurną pogodę niewiele widać. Najlepiej wybrać się na Seongsan przy idealnie bezchmurnej pogodzie.

Po zejściu do miasteczka podjechałem jeszcze zobaczyć wodospad 23-metrowy Jeongbang (kor. 정방폭포), który w zależności od opadów deszczu może osiągnąć do 10 m szerokości. Jest to też jedyny wodospad w Azji wpadający bezpośrednio do morza. Jeongbang również zwany wodospadem letnim ze względu na swój pocztówkowy krajobraz.

Legenda głosi, że Seobul przybył w to miejsce 2000 lat temu w poszukiwaniu eliksiru życia dla cesarza Chin. Eliksiru nie znalazł, ale wyrył w skale klifu swoje imię i wrócił do Chin.

Po obejrzeniu wodospadu letniego wybrałem się do 22-metrowego wodospadu Cheonjiyeon (kor. 천지연폭포). Tłumacząc jego nazwę dosłownie jest to połączenie nieba (kor. 천 - czyt. cheon) z ziemią (kor. 지 - czyt. dżi). Ten wodospad dużo bardziej przypadł mi do gustu ze względu na położenie pomiędzy drzewami i dojście do niego przez ogród botaniczny.

 Mokpo

Dzień 10 - Prom Różowy Delfin i Mokpo

Następnego dnia z rana miałem prom do miasta Mokpo. Padłem ze śmiechu na widok nazwy promu - „Różowy Delfin”. Dobrze, że nie Błękitna Ostryga… Prom jak prom dał radę dopłynąć do Mokpo w 4h w znośnych warunkach. Nie był zbyt zatłoczony a większość pasażerów to ludzie w średnim wieku podróżujący zapewne do rodziny na kontynencie lub do pracy. Samo dopłyniecie do Mokpo było widowiskowe, bo prom przepływał pod gigantyczną konstrukcją mostu.

Jedną z atrakcji turystycznych miasta był górujący nad miastem posąg słynnego admirała Yi Sun-sin (kor. 이순신), dowódcy floty, która odparła Japońską inwazję podczas wojny Imjin (kor 임진왜란) za czasów dynastii Jeoson (kor. 조선). Admirał był wyśmienitym strategiem i to właśnie dzięki jego umiejętnościom udało się odeprzeć inwazję japońskiej floty, która miała znaczną przewagę liczebną. Admirał podczas jednej z ostatnich walk został postrzelony z muszkietu i zmarł. Wydając ostatni rozkaz powiedział „Jestesmy u szczytu bitwy, załóż moją zbroję, bij w bębny i nie obwieszczaj jeszcze mojej śmierci”. Wszystko po to, żeby zachować morale wśród walczących.

W Mokpo polecam odwiedzić muzeum historii naturalnej i muzeum marynistyki. Niestety nie miałem czasu ich odwiedzić, ale może następnym razem się uda, bo podobno warto. Samo Mokpo nie powala, ale warto się zatrzymać dla kilku atrakcji, jeśli wracasz promem z wyspy Jeju. Jeśli zależy ci na czasie to proponuję połączenie lotnicze z Busanem w obie strony. Prom dla samego promu to lekka strata czasu.

Gyeongbokgung

Dzień 11 - Pałac Gyeongbokgung w Seulu

Nie ma to, jak w Seulu. Przez te 11 dni zatoczyłem niezłe koło przemierzając cały kraj. Przy kolejnym wyjeździe mam zamiar odwiedzić też wschodnie prowincje. Priorytet miały dla mnie w tej wyprawie Seul, Andong i Busan. Jeju mógłbym sobie darować na rzecz czegoś ciekawszego na lądzie.

Po powrocie do Seulu w końcu udało się odwiedzić pałac Gyeongbokgung. Naprawdę warto! Trafiłem nawet na wolontariusza, przewodnika. Dzieciak miał może z 12-13 lat, ale wiedział o pałacu całkiem sporo. Ludzi oczywiście jest tam zawsze pełno, dlatego znowu trzeba było cierpliwie wyczekiwać na idealną fotę lub zrobić ich kilka ze statywu i później usunąć turystów.

Polecam wybrać się do pałacu pomiędzy 10 a 14, żeby trafić na zmianę warty, która odbywa się co godzinę. Wartownicy posiadają kolorowe stroje, znacznie różniące się od tych europejskich. Mogliby za to śmiało konkurować z gwardią szwajcarską.

Pałac jest rozległy, więc zarezerwuj sobie sporo czasu na obejście całości. Jest to największy spośród 5 pałaców w Seulu. Został zbudowany w 1395 i posiadał imponującą liczbę 7700 pomieszczeń. Na przestrzeni wieków spora część budynków została zniszczona, głównie przez Japończyków. Podczas wojny z Japonią (1592–1598) większa część pałacu została spalona i opuszczona na ok. 200 lat, następnie podczas japońskiej okupacji w XX w. Pałac systematycznie niszczono. Od tamtego czasu trwają renowacje, aby przywrócić początkowa świetność pałacu.

Po wycieczce do pałacu polecam też sprawdzić w okolicy pomnik admirała Yi Sun-sin, podobny do tego z Mokpo oraz statuę króla Sejonga Wielkiego (kor. 세종대왕, czyt. Sedżong) - współtwórcy koreańskiego alfabetu Hangul. Pod statuą króla znajduje się muzeum prezentujące historię jego życia. Dzięki niemu w Korei nastąpił rozkwit czytelnictwa, astronomii, medycyny i wielu innych dziedzin. Zastąpienie pisma chińskiego, alfabetem Hangul miało ogromny wpływ na walkę z analfabetyzmem wśród biedniejszych klas. Alfabet koreański można opanować w ok. 3-5 dni w przeciwieństwie do tysięcy chińskich znaków. W samym muzeum przykułem uwagę pracującego w muzeum, starszego jegomościa (pana Kim), który dopytywał, dlaczego interesuję się Koreą. Dostałem od niego książkę — zbiór koreańskich wierszy z angielskimi tłumaczeniami. Koreańczycy są bardzo gościnni, jeśli chodzi o turystów!


Był to jeden z ostatnich dni, więc postanowiłem zrobić książkowe zakupy, zanim opuszczę Koreę na dłużej. Nie jestem typem osoby, która kolekcjonuje pamiątki… jakieś magnesy, pluszaki czy figurki. Z podróży wolę przywieźć ciężko dostępne w Polsce książki. Zakupiłem więc kilka takich do nauki języka i kilka z przepisami. Rarytasem była książka „A Journey in Search of Korea's Beauty” wydana przez aktora Bae Yong-joon (kor. 배용준), który poświęcił sporo czasu na przebycie Korei i opisanie zapomnianych zakątków i tradycji. Książka na szczęście została wydana też po angielsku.

Wieczorem znowu spotkałem się ze znajomą i wybraliśmy się w okolicę Uniwersytetu Yonsei (kor. 연세대학교), jednego z trójki SKY (ang. niebo) - renomowanych uniwersytetów, będących marzeniem każdego absolwenta liceum. W tamtym czasie byłem ciekaw, w jakich warunkach studiują koreańscy studenci.

63 Building, Namdaemun market

Dzień 12 - 63 Building i Namdaemun market

63 Building (kor. 63 빌딩 lub 육삼 빌딩) - oddany do użytku w 1985 był najwyższym budynkiem w Azji (250m). Obecnie (2019 rok), najwyższym budynkiem w Korei jest Lotte World Tower mający 555 metrów wysokości. Aż mnie korci, żeby tam pojechać, zobaczyć ten budynek i zrobić super foty ze szczytu. Budynek 63 zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Był to pierwszy tak wysoki budynek w mojej podróżniczej karierze. Mimo że nie jest już najwyższy to i tak polecam go zwiedzić. Zwłaszcza że można dostać się do restauracji na niemal najwyższym piętrze i w spokoju podziwiać budynki ustawione w szeregach niczym domino.

Po porannej kawie udałem się na Namdaemun market — jeden z największych i jednocześnie najstarszy (1414 rok) market w Korei. Czego tam nie było… od warzyw i grzybów, przez street food, garnki i wyroby z gliny, ubrania po sklepiki z antykami, a nawet sklep ze starymi aparatami i obiektywami. Musisz wiedzieć, że po korei taszczyłem statyw, lustrzankę, dwa 20-kilkuletnie obiektywy (szkło i metal) i na szczęście nie dokupiłem kolejnych, bo bym miał ostro przekroczony nadbagaż. Gdybym mieszkał w Seulu to pewnie wybrałbym jakąś lokację niedaleko tego marketu, żeby spróbować wszystkiego!

Na drugie śniadanie był hotteok (kor. 호떡) - koreański placek, dość gruby i dzięki temu sycący. Często jest z nadzieniem więc warto dopytać, jeśli ktoś zna koreański lub wskazać palcem nie mając alternatywnego środka komunikacji. Będąc na tym rynku warto spróbować wszelkiego rodzaju street foodu, jest tam mnóstwo stoisk a do tych najlepszych, warto ustawić się w kolejce. Skoro ludność lokalna stoi, to musi coś znaczyć.

Na koniec pozostało mi wieczorne zwiedzanie Myeongdong i ostatnie zakupy spożywcze przed wylotem. Wyjazd do Korei Południowej był spełnieniem moich wieloletnich marzeń i planów. Teraz zapewne wybrałbym inne atrakcje, w niektórych miejscach był bardziej dociekliwy a niektóre bym zupełnie pominął, z uwagi na brak czasu. Obecnie moim marzeniem jest wyjazd na pełne 3 miesiące lub nawet na rok, jeśli wizy i fundusze pozwolą. Tym razem powstałoby więcej materiałów wideo i zdjęć lepszej jakości. Polecam zabrać ze sobą dysk przenośny i na bieżąco zgrywać zdjęcia, jeśli ktoś planuje podobny wypad. Jako fotograf po latach ciężko mi patrzeć na wykonane wtedy kiepskie zdjęcia. Format JPG zamiast RAW, mała matryca lustrzanki nie pozwoliły na nic lepszego. Jedynym plusem były obiektywy i to uratowało część zdjęć — zwłaszcza nocnych.

63 Building (kor. 63 빌딩 lub 육삼 빌딩) - oddany do użytku w 1985 był najwyższym budynkiem w Azji (250m). Obecnie (2019 rok), najwyższym budynkiem w Korei jest Lotte World Tower mający 555 metrów wysokości. Aż mnie korci, żeby tam pojechać, zobaczyć ten budynek i zrobić super foty ze szczytu. Budynek 63 zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Był to pierwszy tak wysoki budynek w mojej podróżniczej karierze. Mimo że nie jest już najwyższy to i tak polecam go zwiedzić. Zwłaszcza że można dostać się do restauracji na niemal najwyższym piętrze i w spokoju podziwiać budynki ustawione w szeregach niczym domino.

Po porannej kawie udałem się na Namdaemun market — jeden z największych i jednocześnie najstarszy (1414 rok) market w Korei. Czego tam nie było… od warzyw i grzybów, przez street food, garnki i wyroby z gliny, ubrania po sklepiki z antykami, a nawet sklep ze starymi aparatami i obiektywami. Musisz wiedzieć, że po korei taszczyłem statyw, lustrzankę, dwa 20-kilkuletnie obiektywy (szkło i metal) i na szczęście nie dokupiłem kolejnych, bo bym miał ostro przekroczony nadbagaż. Gdybym mieszkał w Seulu to pewnie wybrałbym jakąś lokację niedaleko tego marketu, żeby spróbować wszystkiego!

Na drugie śniadanie był hotteok (kor. 호떡) - koreański placek, dość gruby i dzięki temu sycący. Często jest z nadzieniem więc warto dopytać, jeśli ktoś zna koreański lub wskazać palcem nie mając alternatywnego środka komunikacji. Będąc na tym rynku warto spróbować wszelkiego rodzaju street foodu, jest tam mnóstwo stoisk a do tych najlepszych, warto ustawić się w kolejce. Skoro ludność lokalna stoi, to musi coś znaczyć.

Na koniec pozostało mi wieczorne zwiedzanie Myeongdong i ostatnie zakupy spożywcze przed wylotem. Wyjazd do Korei Południowej był spełnieniem moich wieloletnich marzeń i planów. Teraz zapewne wybrałbym inne atrakcje, w niektórych miejscach był bardziej dociekliwy a niektóre bym zupełnie pominął, z uwagi na brak czasu. Obecnie moim marzeniem jest wyjazd na pełne 3 miesiące lub nawet na rok, jeśli wizy i fundusze pozwolą. Tym razem powstałoby więcej materiałów wideo i zdjęć lepszej jakości. Polecam zabrać ze sobą dysk przenośny i na bieżąco zgrywać zdjęcia, jeśli ktoś planuje podobny wypad. Jako fotograf po latach ciężko mi patrzeć na wykonane wtedy kiepskie zdjęcia. Format JPG zamiast RAW, mała matryca lustrzanki nie pozwoliły na nic lepszego. Jedynym plusem były obiektywy i to uratowało część zdjęć — zwłaszcza nocnych.

Korea-Online.pl

Polecane hotele w Seulu